sobota, 19 listopada 2011

dzień jak codzień, gdy biegnę i mówię i jadę i kroczę i nagle
Ty stajesz mi przed oczami
i jakoś te dwie sekundy półtorej jedna czy jedna trzecia sekundy spotkania naszego wzroku płyną w zupełnie innym rytmie.

jak jakieś pieprzone slow motion, ja powoli wypuszczam spojrzenie jak lwy z klatki, wprost w głębiny Twoich oczodołów i stop. Nagle orientuję się, że uniesione Twoje gładkie powieki patrzą na mnie i widzą mnie. Robią to jakoś dziwnie dobrze. Następuje jakieś błogie zawieszenie, a temperatura mojego ciała rośnie o kilka stopni celcjusza. od tego powoli policzki jakoś tworzą wzniesienia i mówię Ci pierdolone cześć. i Ty mi mówisz, a oczy nasze nawet nie drgną w innym kierunku i jak wycelowane przez snajperów kule przedzierają się wprost na siebie. Ach, jakże pięknie Ci się one świecą, jak wilkom gdy jest pełnia, albo jak lampki na choince na koniec roku. nie mogę oderwać od Ciebie uwagi, otoczenie zamarło i znikło tak lekko i jest mi bardzo, bardzo dobrze, bo nic nam nie przeszkadza. to tak jakbyś mnie dotknął w jakieś niematerialne miejsce. to takie cudowne odrętwienie rzeczywistości wokół. patrzymy na siebie, a ja nie chce nic zmieniać. tylko sama ucieknie głowa w bok.

a później wszystko wraca do naturalnego stanu rzeczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz